Po półrocznych intensywnych i całkiem sprawnie idących przygotowaniach, od 14 lipca (dnia startu) wyprawie SZARPANINA 2012 - Kosowo Macedonia Albania - zaczął towarzyszyć pech. Starannie przygotowane motocykle zaczęły, niby niedopieszczone pannice, stroić srogie fochy (zerwane gwinty, zatkane pompy hamulcowe, szwankująca elektryka, przepalone od wydechów bagaże, cieknące simmeringi, itd.). Pierwszy problem jeszcze przed startem - u Kamila coś nie zagrało z zamontowaną na garażowe patenty sakwą, przez co nieco się spóźnił (choć to u niech normalne

). W KTM Oskara pojawiło się dziwne skrzypienie w zawiasie, gdzieś w okolicy kiwaczki. A przecież jeszcze nie ruszyliśmy! Pierwszy większy przestój czekał nas na Węgrzech, gdzie w centrum miasta (na szczęście), ruszając spod świateł zostawiliśmy w tyle Tomasza na XTZ 750. Wrzuca bieg, a tam echo - silnik wyje, sprzęgło działa, ale motocykl nie jedzie. Po zepchnięciu na pobocze i rozkręceniu osłony wałka szybko okazało się, że zębatka zdawcza nie siedzi na swoim miejscu. Niestety jak się później okazało podobnie było u mnie w XT600 - to, że był luz na zębatce wiedziałem, ale myślałem, że tak ma być (w KLE jest luźna, ale jest inny system montażu), a przed wyjazdem nie zdążyłem sprawdzić tego elementu. Gwint pod nakrętką był już płaski, więc nawet się nie brałem za wymianę zębatki na terenową, tylko szukałem spawacza celem jej zabezpieczenia. Tomkowi się udało - zębatka spadła na postoju w cywilizacji. Nie chciałbym żeby podobnie było u mnie, ale np na stromym podjeździe głęboko w górach. W transalpie natomiast nagle zaczęło brakować prądu. Szybki pomiar i werdykt - brak ładowania, uszkodzony regler. Na szczęście Adam zabrał ze sobą chiński zamiennik do DRZ (miał wcześniej u siebie problemy i jeździ na dorobionym polskim patencie, podobno dużo lepszym niż oryginał, czy chinki). Po zmostkowaniu kilku przewodów (w trampku z jest kilka przewodów więcej na wyjściu) przeszczep się powiódł. Nie obyło się również bez pierwszych gum.
Przemyślane i wytrenowane rozstawienie motocykli w szyku okazało się bezsilne na serbskich i kosowskich trajektoriach i przy tamtejszsym temperamentnym jeżdżeniu. Tracki i mapy, te papierowe i te elektroniczne, kompletnie pogubiły się w bałkańskich realiach i wyprowadzały całą szóstkę już to na urwiska, już to na drogi, które ,,so wremieni rata'' (niedokł. z serb.: z czasów wojny) prowadziły wyłącznie do byłych posterunków, okopów, stanowisk strzelniczych, czy innnych transzei (spróbujcie w nich zawrócić motocykl!).
Różne żądliste owady wpadały pod kurtki i nierzadko zostawiały tam swoje, jak nie żądła, to przynjmniej odnóża przyprawiające o paskudne swędzenie. Do tego Kosowo, wyśniona kraina dzikości, swobody i bezludzia okazała się dynamicznie rozwijającym krajem, zorganizowanym, zagospodarowanym i czystym (!), gdzie przy stojących choćby minutę motocyklistach natychmiast zatrzymywali się miejscowi mówiący po polsku lub też policjanci (z pytaniem, czy czegoś nam czasem nie potrzeba?), a górskich szutrówek doszukiwać trzeba się było nierzadko po wielogodzinnym krążeniu i wypytywaniu lokalesów w łamanej niemczyźnie ,,schotter? schotter? dort?''. Jakby tego wszystkiego było mało, trzy drobne gleby, połamany handbar, ,,paciak'' w przednim kole, zerwany paznokieć przygnieciony 240-kilogramową Yamahą ST, połamany namiot oraz gremialny półdniowy niezły kac (to - wbrew pozorom - też wina kosowkich realiów, gdzie za nocleg na półdziko płaci się... przymusowym porannym spożyciem rakiji z gościnnymi lokalesami) sprawiły, że RIDERSi, po cichu coraz częściej zwący się ,,Poszarpańcami'', upragnioną stolicę kosowskiej Gory - miasto Dragash i pobliską wieś Brod, leżące u podnóża Szar Płanina, osiągnęli nie trzeciego ale dopiero piątego dnia wyjazdu, po przejechaniu 1500km...
cdn.